Światowy Dzień Ubogich

Zawsze potrzebny jest człowiek



Kiedy nadchodzi „ten dzień”, gdy człowiek staje na ulicy, która odtąd będzie jego domem, pracą i często jedyną perspektywą? Swoją historią dzieli się Marianna, kiedyś wykładowca uniwersytecki, dziś tworząca wspólnotę przytuliska dla bezdomnych kobiet.

Rodzina i mąż

Nigdy nie wyobrażałam sobie siebie jako osoby bezdomnej. Nie wiem, czy tak po prostu się to potoczyło, czy tak miało być. Tak się złożyło, że byłam przez pewien czas swojego życia wykładowcą. Wydawało mi się, że normalnie żyję, normalnie pracuję, mam normalną rodzinę… Może nie rodzinę – męża, bo nie mieliśmy dzieci. Wszystko wydawało się być w porządku. Zawsze miałam też wyobrażenie, że osoba bezdomna to taka, która śpi gdzieś pod mostem, na ławce, jest brudna, śmierdząca… Miałam wątpliwości, czy takim osobom pomagać, czy nie, bo wielokrotnie spotykałam się z nimi na ulicy, prawdę powiedziawszy nigdy nie wiedziałam, jak zareagować, co zrobić.

W momencie śmierci mojego męża nie wiedziałam kompletnie, co ze sobą zrobić. Byliśmy tylko we dwoje, nie mieliśmy dzieci, byliśmy trochę takim hermetycznym małżeństwem, bo oboje pracowaliśmy naukowo. Mąż był fizykiem, skupiał się głównie na swoich sprawach, a ja na swoich. Skupiałam się głównie na funkcjonowaniu naszego domu, a ponieważ mąż chorował – na opiece nad nim. Cały swój czas poza pracą, przeznaczałam dla niego i na nasz dom. Kiedy zmarł, świat się zawalił, zabrakło mi najważniejszej osoby. Z rodziną nie miałam bliskiego kontaktu, bo mieszkałam dosyć daleko. W zasadzie od śmierci rodziców moje więzi z rodzeństwem osłabły. Tym bardziej, że oni byli dużo ode mnie starsi, w zasadzie nigdy nie byliśmy szczególnie blisko. Traktowali mnie zawsze jak małą dziewczynkę, czasami nawet jak swoją córkę, a nie siostrę. Zawsze się buntowałam, kiedy chcieli kierować moim życiem. Pewnie dlatego też dosyć wcześnie oddaliłam się od rodzeństwa i rodziny, wyjeżdżając na studia, potem widywaliśmy się już tylko sporadycznie. Kiedy poznałam mojego przyszłego męża, rodzina go nie zaakceptowała, ponieważ był ode mnie dużo starszy, był po rozwodzie, co w naszej katolickiej rodzinie nie było miłe widziane, więc oddaliłam się od krewnych jeszcze bardziej. Po jego śmierci zostałam sama. Życie straciło sens.

Ćwierć mieszkania, Warszawa i Kraków

Od trzydziestu lat leczę się na CHAD (choroba afektywna dwubiegunowa – przyp.). Gdy mąż zmarł, przestałam brać leki, a zaczęłam pić – od alkoholu uzależniłam się w bardzo krótkim czasie. Potem pojawiły się próby samobójcze… Sprzedałam dom, w którym mieszkaliśmy wspólnie, a zamieszkałam w mieszkaniu służbowym. Niestety pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży domu nie mogłam wykorzystać na kupno własnego mieszkania, bo z pierwszego małżeństwa męża zostały dzieci i musiałam podzielić zysk, żeby być w porządku wobec siebie. To, co mi zostało, nie starczało nawet na ćwierć mieszkania.

Coraz więcej piłam, więc coraz częściej bywałam w szpitalu. Mogłam albo stanąć na nogi i dalej pracować, albo iść na rentę w związku z CHAD. Oczywiście, przestałam pracować, ale przez to straciłam mieszkanie i musiałam wynająć własne. W pewnym momencie zauważyłam, że tak nie da się żyć, że muszę coś zmienić. Z Warszawy, w której wtedy mieszkałam, wyjechałam na chwilę do Krakowa. Myślałam, że na kilka dni, żeby odpocząć, pomyśleć. Tymczasem trafiłam do szpitala i tam dopiero przyznałam się, że oprócz choroby- piję. Leżałam na oddziale psychiatrycznym, ustalili mi leki. Stamtąd od razu poszłam na leczenie odwykowe. Trwało to ponad pół roku, wtedy zdałam sobie sprawę, że nie mam już po co wracać do Warszawy i tamten okres uznałam za zamknięty. W Krakowie coś drgnęło w moim życiu, ale po wyjściu ze szpitala nie miałam dokąd wrócić… Jeszcze gdy leżałam w szpitalu, powiedziano mi o przytulisku sióstr Albertynek, w którym mogłabym zatrzymać się na krócej lub na dłużej, dopóki czegoś sobie nie znajdę. W ten sposób trafiłam do przytuliska.

Pierwsza myśl i kuchnia

Najpierw pomyślałam sobie „Do Albertynek? Nie, nigdy w życiu! Przecież obraziłam się na Pana Boga, nie będę tam mieszkać z siostrami i bezdomnymi kobietami. Bezdomne kobiety to nie ja, to nie ta bajka!” Ale nie miałam dokąd pójść, więc przyszłam na Malborską.

Siostry przyjęły mnie bardzo ciepło i to mi się podobało. Inaczej było z innymi paniami. Siedziały tam, paliły papierosy, gadały… Buntowałam się, nie chciałam się tam odnaleźć, ale widziałam, że w jakimś sensie to miejsce mi służy. Miałam uregulowany tryb życia, miałam co robić. Na początku zostałam przydzielona do pracy w kuchni. Żeby było śmiesznie, wcześniej gotowałam dla jednej osoby, a tu – dla sześćdziesięciu! Nie wiedziałam, jak się do tego zabrać, ale pomagała mi obecna tam siostra, inne kobiety i zawsze jakoś to szło. Siostra mówiła nawet, że moja osoba łagodzi nastrój w kuchni, aż w końcu przekonałam się do tej pracy. Dzięki temu zaczęłam poznawać inne bezdomne panie, zobaczyłam, jakie płytkie były moje wyobrażenia o bezdomności, o siostrach, do których na początku nie byłam zbyt pozytywnie nastawiona. One zawsze starały się rozmawiać ze wszystkimi, podchodzić do każdego indywidualnie, nie zmuszać do niczego, jeśli nie trzeba. Wtedy zaczęłam się lepiej czuć, normalnie funkcjonować, zaczęłam się uśmiechać. Przestałam myśleć o tym, że zostałam sama, bo tutaj zawsze ktoś jest, coś się dzieje, coś trzeba zrobić.

Dojrzałość i decyzje

Patrząc na siebie z przeszłości, wiem, że musiałam sama dojrzeć do decyzji o podjęciu walki z nałogiem. Wtedy najbardziej potrzebowałam akceptacji innych, której mi zabrakło. Musiałam przejść swoje, żeby być świadomą, że zrobiłam to sama, i że tak właśnie należało. Z drugiej strony, są u nas takie osoby, którym trzeba w konkretnym momencie powiedzieć, że nie ma już czasu i trzeba podjąć tę walkę. Zawsze potrzebny jest człowiek, który pokaże, że coś jest nie tak. Im więcej takich sygnałów z otoczenia, tym lepiej dla osoby, której życie potoczyło się inaczej niżby chciała. Teraz zdaję sobie sprawę z tego, że gdybym nie zamknęła się na innych po śmierci męża, gdybym nie została sama, nie doszłoby do tej sytuacji. Widzę to nie tylko na przykładzie mojej historii, ale też innych kobiet, które trafiają do przytuliska sióstr Albertynek. Są wśród nich osoby wykształcone, niewykształcone, samodzielne bardziej lub mniej. Jestem pełna podziwu dla sióstr, które starają się wszystkie z nas łączyć, to jest ogromna sztuka, żeby zebrać tyle osób w jedną całość.

Niemoc i iskierka

Nie namówię nikogo, kto od lat mieszka na ulicy czy pod mostem do tego, żeby przekonał się do domu sióstr Albertynek, czy innego tego typu miejsca. To nie jest w mojej mocy. Już wiem, że, ja sama nie zmienię tego człowieka. On musi „poczuć iskierkę”, musi sam w swoim życiu coś zmienić. Myślę, że dla osób zmagających się z bezdomnością ważny jest dobry przykład. Budujący jest uśmiech, traktowanie poważnie każdej osoby i jego spraw, na tyle na ile można, bo nigdy nie da się zrozumieć w pełni drugiego człowieka. To właśnie bardzo podoba mi się w siostrach Albertynkach, tego się od nich nauczyłam i jestem im za to bardzo wdzięczna, że niezależnie od tego, skąd ktoś przychodzi, jaki jest, czy im się podoba czy nie, traktują go tak samo.

Drugi człowiek i pomoc

Potrafię rozpoznać, kiedy jest mi źle z samą sobą. Wtedy wiem, że muszę pójść do kogoś innego i mu to powiedzieć. Czasami nawet nie oczekuję rady, wystarczy tylko, że komuś to powiem, jest mi lżej. Nawet jeśli ten ktoś nic nie odpowie, we mnie już zaczyna coś „pracować”, zaczynam inaczej patrzeć na to, co mnie męczy. Jeśli nie wiem, co mam zrobić – zmieniam myślenie. Zawsze potrzebny jest kontakt z drugim człowiekiem. Gdy zostajemy zupełnie sami – nie da się niczego sensownie rozwiązać.

To też jest sygnał dla ludzi wokół, żeby się nie zamykali. Teraz wydaje się to bardzo złudne. Ludzie myślą sobie – mam Internet, mam Facebooka.. Ale to jest dobre do pewnego momentu. Żywy człowiek jest potrzebny, byśmy zobaczyli czyjś uśmiech, oczy. Daje to zupełnie inny komfort relacji międzyludzkich. Można być samotnikiem, ale nie samotnym. Lubię spędzać czas sama i zawsze mi się wydawało, że to mi wystarczy. Teraz widzę, że nie. Przede wszystkim każdemu bardzo potrzebny jest drugi człowiek.

 

 

oprac. Kornelia Malczyk